Rosjanie bezterminowo odkładają dokończenie budowy Kaliningradzkiej vel Bałtijskiej Elektrowni Atomowej, która miała dać pierwszy prąd już w 2017 roku i zablokować realizację podobnych projektów zarówno po polskiej jak i litewskiej stronie granicy. Trudno odgadnąć czy przyczyną takiej decyzji była sceptyczna wypowiedź niemieckiego ministra spraw zagranicznych Guido Westerwelle w czerwcu ub. roku w Kaliningradzie co do możliwości kupowania przez Niemcy energii elektrycznej pochodzącej właśnie z tej elektrowni czy referendum na Krymie, które stworzyło precedens możliwy do powtórzenia także w innych częściach Rosyjskiej Federacji. Czyżby w Moskwie zaświtała myśl, w gdyby doszło do referendum w Eksklawie Kaliningradzkiej czy dokładniej rzecz ujmując Królewieckiej tamtejsi mieszkańcy korzystający już wcześniej z przywileju bezwizowego podróżowania do Polski w ramach tzw. małego ruchu granicznego bez chwili wahania wybraliby unijny paszport, zwłaszcza że na unijnej fladze są… gwiazdy. Nikt przy zdrowych zmysłach nie będzie więc inwestował 6 czy 7 mld euro na terenie, który może rychło utracić. A miało być tak pięknie Tempo było zaiste ekspresowe. Koncepcja po raz pierwszy została zaproponowana w 2008 roku. Już w lutym 2010 ówczesny premier RF Władimir Putin podpisał rozporządzenie o rozpoczęciu budowy elektrowni. Nowa elektrownia zlokalizowana nad Niemnem w pobliżu granicy z Litwa i Polską miała mieć dwa bloki energetyczne o mocy po 1150 megawatów każdy wyposażone w reaktory wodne ciśnieniowe WWER-1200 . Budowę pierwszego zaplanowano na lata 2010-2016, a drugiego - na lata 2012-2018. Elektrownia miała jedną trzecią swojej mocy zapewnić bezpieczeństwo zasilania dla całego obwodu zaś dwie trzecie wytwarzanego w niej prądu eksportować do Polski, Niemiec i na Litwę.