Litwini już od 2004 roku, a więc od wejścia do UE, przygotowują się do budowy nowej elektrowni atomowej. Starą, zgodnie z zobowiązaniami akcesyjnymi, zamknęli 31 grudnia 2009 roku. Nową mieli budować wraz z sąsiadami, w tym i z Polską, już gdzieś od 2012 roku. Kłopot w tym, że nie było chętnych na wyłożenie pieniędzy. Budżet 3-milionowej Republiki Litewskiej oscyluje wokół 25 mld litów, a nowa atomowa kosztuje niewiele mniej. Problem w tym, że czas ucieka, a Litwini w zasadzie zostali skazani na samych siebie.
Koncepcja zaś była taka, że Litwini będą mieć 34 proc. udziałów w nowej elektrowni, sąsiedzi po 20 proc., a resztę - dostawca technologii. Szybko okazało się, że mimo podpisania przez kolejnych premierów Litwy, Łotwy, Estonii i Polski kilkunastu deklaracji o wspólnej budowie, nikt nie wykłada złamanego szeląga. Zaczęto zatem szukać inwestora strategicznego. Pod koniec 2009 roku ogłoszono przetarg. Wyłonienie inwestora strategicznego planowano na kwiecień 2010 roku. Litwini w 2010 roku, cytując znany wierszyk „byli już w ogródku, witali się z gąską..", bo mieli prawie 100-procentową pewność (przynajmniej w tym mniemaniu utrzymywał rodaków premier), że elektrownię zbudują Koreańczycy (toż to - wypisz wymaluj - nasza sytuacja z tzw. „inwestorem z Kataru").