Władimir Putin niczym udzielny król świata postanowił ukarać krnąbrną Europę i ogłosił zaniechanie budowy liczącego 3600 km gazociągu South Stream o mocy przesyłowej 63 mld m sześc. gazu rocznie, wspólnego projektu Gazpromu i włoskiego koncernu gazowo-petrochemicznego ENI - który miał zapewnić dostawy gazu z Rosji do Europy Środkowej i Południowej. Rura miała prowadzić z południa Rosji przez Morze Czarne do Bułgarii, a następnie do Serbii, na Węgry, do Austrii i Słowenii. Jedna z odnóg miała dostarczać surowiec do Grecji i na południe Włoch. South Stream miał być drugą - po Gazociągu Północnym (Nord Stream) - magistralą gazową z Rosji omijającą Ukrainę.
Problem jednak w tym, że cały ten projekt od swojego początku był jednym wielkim blefem. Rosjanie zawsze słynęli z tego, że z kamienną twarzą pokerzysty potrafili robić dobrą minę do złej gry. Im sytuacja była gorsza, tym mina niemal zawsze była lepsza. Analitycy opierający swoje poglądy na twardych faktach od początku wiedzieli, że po zbudowaniu dwóch nitek Gazociągu Północnego, Europa nie jest w stanie skonsumować gazu przesyłanego dotychczasowymi połączeniami, zaś Rosja nie ma takich ilości w miarę taniego gazu, aby napełnić oba gazociągi jednocześnie. Sprawność rosyjskiej gospodarki niewiele zmieniła się od czasów Związku Radzieckiego, gdzie polityczna retoryka zastępowała obiektywne kryteria ekonomiczne i rachunek efektywności. I koszty nie grały zupełnie roli.